top of page
  • Rafał Zbrzeski

W atomowym ogrodzie

Zaktualizowano: 9 cze 2020

Okładka albumu The Bureau of Atomic Tourism Eden, na pierwszy rzut oka wygląda na dzieło uzdolnionego czterolatka, jednak nazwa zespołu od razu przywołuje ekstremalne skojarzenia. W tym miejscu warto uściślić, że „atomowa turystyka” nie jest wymysłem artystów. Tego rodzaju wycieczki naprawdę są organizowane i cieszą się sporym zainteresowaniem – zarówno w Stanach Zjednoczonych, Europie jak i Azji.


The Bureau of Atomic Tourism – Eden

/Rat Records, 2019/


Obawiam się, że zainteresowanie jest tym co w zasadniczy sposób odróżnia album sekstetu belgijskiego perkusisty Teuna Verbrugenna od wycieczek dla znudzonych życiem przedstawicieli klasy średniej. Wyrafinowane dźwięki w formule free, na starcie przegrywają z możliwością postawienia stopy w strefie zero operacji Trinity. Turyści, którzy chcą poczuć dreszczyk emocji odwiedzając lotniska, z których startowały bombowce niosące ładunki atomowe nad Hiroszimę i Nagasaki lub liczący na spotkanie mutanta w wyludnionej Prypeci, powinni jednak rozważyć sięgnięcie po album Eden. Doznania płynące z obcowania z muzyką The Bureau of Atomic Tourism mogą okazać się równie (a może i bardziej) wstrząsające, co postawienie stopy w miejscu finałowego aktu projektu Manhattan.


Formacja, której trzon stanowią Verbrugenn i jego krajan - klawiszowiec Jozef Dumoulin, do tej pory nie cieszyła się przesadnie dużą popularnością. Jest to tym dziwniejsze, że przez grupę przewinęły się tuzy sceny swobodnego grania, miedzy innymi: Marc Ducret, Trevor Dunn i Nate Wooley. Nowy, odświeżony skład, oprócz dwóch belgijskich muzyków, tworzą: pochodzący z Filipin, amerykański saksofonista Jon Irabagon, szwedzki trębacz Magnus Broo, francuski gitarzysta Julien Desprez i norweski basista Ingebrigt Håker Flaten.


The Bureau of Atomic Tourism grają muzykę wielowątkową. Każdy z instrumentalistów ma do zagospodarowania swoje poletko, a w jego obrębie otrzymuje dużo swobody. Niebywałą gęstość brzmienia zespół zawdzięcza klawiszom Dumoulina. Rhodes pod jego palcami generuje wachlarz dźwięków szczelnie wypełniających różne plany kompozycji. Swoje trzy grosze dokłada tu też oczywiście Desprez. Obecnie jest on jednym z najciekawszych gitarzystów o eksperymentalnym zacięciu. Francuz wydobywa z instrumentu niesamowite przestery, drony i masę dźwięków, którym ciężko przypisać gitarowy rodowód. Rozedrgane, nerwowe partie instrumentów dętych zdają się podążać w różnych kierunkach, wirować, tworząc wrażenie ciągłego przemieszczania się na tle elektronicznych tekstur. Znaczna część albumu wywołuje odczucie podobne do spoglądania do wnętrza aktywnego wulkanu. Wszystko miesza się, kotłuje, czasem niespodziewanie wystrzeliwując w górę ognistymi językami. W tym zagęszczeniu to tu, to tam pojawiają się szczątkowe melodie lub funkujące akcenty. Od czasu do czasu da się wyłapać zupełnie regularny temat czy groove. Ogrom zwrotów akcji i nawarstwienie równoległych narracji jakimś cudem udało się jednak spiąć w interesującą całość.

51 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Post: Blog2_Post
bottom of page